Wolność i obojętność. O obywatelskiej autarkii

Klaus Bachmann napisał niedawno w „Wyborczej”: „Gdyby PiS był tak groźny i bezwzględny, jak malują go przeciwnicy, nie zabrałby się do pierwszych posunięć w tak niefrasobliwy sposób. Zagraża nie demokracji, lecz przede wszystkim sobie”.

Argumenty Bachmanna, rzeczywiście ciekawe, spotkały się z reakcją wielu znajomych, nie mam zamiaru z nimi polemizować, chciałbym wskazać na problematyczność argumentu zasadniczego: trwałości instytucji.

Straszenie Polaków rychłym upadkiem kraju zupełnie abstrahuje nie tylko od takich mechanizmów (ta część odnosi się do argumentów politologicznych – przyp. EB), ale też kompletnie marginalizuje znaczenie instytucji.

Cóż, instytucje rzeczywiście potrafią być zdumiewająco trwałe – jednocześnie jednak są tylko tak trwałe, jak bardzo w ich trwałość jako społeczeństwo wierzymy.

A nie tylko w Polsce następuje silna erozja zaufania do instytucji, zwłaszcza instytucji państwa. To w dużej mierze efekt samosprawdzającego się dyskursu neoliberalnego, identyfikującego państwo jako problem.

Dyskurs ten, wspomagany strukturalnie procesem globalizacji i dominacji kapitału finansowego, doprowadził do efektu, jaki Manuel Castells już w latach 90. nazwał „powerless state”, bezsilne państwo.

Państwo bezradne wobec autonomicznych decyzji kapitału w coraz większym stopniu musi dostosowywać do ich konsekwencji swoje działania na innych polach. Jednocześnie postępujący proces indywidualizacji i rozwoju alternatywnych wobec instytucji mechanizmów koordynacji działań jednostkowych i zbiorowych (coś, co Barry Wellman nazywa usieciowionym indywidualizmem i społecznym systemem operacyjnym).

Ta nowa możliwość strukturalna doskonale nakłada się na tradycyjny w Polsce, uwarunkowany historycznie, specyficzny stosunek do państwa i jego instytucji, dość paradoksalny. Chcielibyśmy jego aktywności w wielu sferach, włącznie z zapewnieniem pracy (takie oczekiwania mają nawet w większości polscy przedsiębiorcy) i walką z nierównościami, ale nie liczymy na to, uznając, że sukces zależy głównie od indywidualnego wysiłku.

I przekonanie to staje się coraz mocniejsze – im lepsze mamy w ręku instrumenty samozaopatrzenia w alternatywnym, pozainstytucjonalnym obiegu społecznym.

Im lepiej obywatele sobie radzą z tym samozaopatrzeniem, tym bardziej im się wydaje, że państwa nie potrzebują. Instytucje nie otrzymują sygnałów zwrotnych i są zadowolone z siebie. Państwo sobie, obywatele sobie – zjawisko to nazywam autarkią obywatelską.

Ten tryb aktywności sprawdza się aż do momentu kryzysu, na przykład gwałtownej zmiany kursu franka szwajcarskiego, pokazującej, że przydałby się ktoś, kto by pomógł, kiedy rynek tak brutalnie zawodzi. Kryzys może być też wywołany przez autystycznie zadowolone z siebie państwo, jak w przypadku ACTA, kiedy usieciowieni indywidualiści poczuli zagrożenie, że państwo właśnie chce zepsuć narzędzia niezbędne do organizacji swego zindywidualizowanego życia.

W sytuacji kryzysu autarkiczny obywatel przełącza się w tryb zagniewanego konsumenta i przychodzi z reklamacją, na zasadzie mobilizacji grupy konsumenckiej. Państwo jako firma usługowa jawi się w słynnym manifeście „My, dzieci sieci” Piotra Czerskiego z okresu ACTA, podobną nutę słychać w argumentach, dlaczego ludzie nie walczą o Trybunał Konstytucyjny, bo państwo ich zawiodło jako pracowników, pacjentów etc.

O mechanizmie tym mówiłem podczas IV Forum Kulturoznawczego w Elblągu, w oparciu o to wystąpienie powstał tekst opublikowany w „Kulturze współczesnej”: „Autarkiczny obywatel czy zagniewany konsument?”.

Dlaczego go wspominam w kontekście tekstu Bachmanna i aktualnych sporów o interpretację działań rządu PiS? Otóż instytucje i państwo, o które upominamy się jedynie wtedy, kiedy go potrzebujemy, poza tym uznając zgodnie z sarmacko-libertariańsko-neoliberalną, że jest zbędnym balastem, na który szkoda pieniędzy (podatków), staje się w coraz większym stopniu zbiorem instytucji zombi. Bardziej straszy, niż działa.

I koło procesu erozji się domyka. Czy możemy się temu procesowi przeciwstawić? Nie wiem – wiem, że musimy. Jarosław Kaczyński, nawet jeśli ma najlepsze intencje sanacji, tego za nas nie zrobi. Instytucje, na które liczy Bachmann, też nie.