Sposób na kapitalizm, czyli o możliwości realistycznej utopii

Czas barykad?

Rewelacje o luksemburskich kombinacjach podatkowych z największymi globalnymi korporacjami (przy okazji: dzięki za bardzo ciekawe komentarze) doczekały się szybko dramatycznego komentarza.

W chwili, gdy do Brukseli wprowadza się Jean-Claude Juncker, główny luksemburski optymalizator podatkowy awansowany na stanowisko szefa Komisji Europejskiej, na ulice tego miasta wyszło ponad 100 tys. pracowników, żeby protestować przeciwko narzucanym przez promowanym przez UE oszczędnościom.

Doszło do największych od wielu lat starć z policją, która pałkami przekonywała roboli, by w imię wspólnej przyszłości zoptymalizowali swoje rozpasane domowe budżety. Zarówno te ilustracje, jak i dyskusja pod poprzednim wpisem pokazuje, że coś nie gra. Na poziomie diagnozy wiadomo dość dobrze, co – bo już nawet konserwatywno-liberalne źródła, m.in. „The Economist”, lamentują nad rosnącymi nierównościami i ich szkodliwością. Cóż, czas na pytanie klasyków: co robić?

Co robić, zanim „zrobi się samo”, tak jak w 1917 r. Jeszcze w kwietniu 1917 r. bolszewicy nie mieli większego znaczenia, a gdy Lenin wygłaszał „tezy kwietniowe”, w czoło pukała się nawet Nadieżda Krupska. Po kilka miesiącach wystarczyło się schylić – władza leżała na ulicy.

Dziś sytuacja jest inna poza tym, że poziom nierówności osiągnął podobną skalę. Prekariat ciągle nie jest odpowiednikiem przemysłowej klasy robotniczej, nie ma wspólnej świadomości ani podobnych zdolności organizacyjnych. Jeśli potrafi podjąć walkę w postaci sieciowego ruchu społecznego, jak podczas protestów Indignados i Occupy Wall Street, to jednak za tą walką nie ma ciągle programu, który mógłby stać się podstawą modernizacji struktur politycznych i państwowych.

Być może właściwsza jest inna analogia historyczna – porównanie dotychczasowych, aprogramowych protestów do rewolucji 1848 r., po których nasiliła się tylko polityczna reakcja, lecz w jej cieniu powstawały programy, których w drugiej połowie XIX w. wyłoniły się nowe partie polityczne, od rewolucyjnych po reformistyczne, z socjaldemokracją na czele.

Być może więc z mniejszą uwagą należy patrzeć na to, co się dzieje na ulicach, a pilniej śledzić półki księgarń. Czy tam pojawiają się inne propozycje niż tylko kolejne diagnozy? Propozycje legitymizowane ponadto mainstreamową pozycją autorów – bo oczywiście projektów radykalnych, kwitnących na marginesach dyskursu politycznego nie brakuje.

Szybki remanent pokazuje, że coś ważnego się dzieje, a kolejne strumyki refleksji z pól socjologii, filozofii, ekonomii, zasilanych osiągnięciami innych nauk, zbierają się we wspólny nurt umożliwiający myślenie w kategoriach realistycznej utopii o Państwie Dobrobytu 2.0. Pojęcia tego używam za Manuelem Castellsem i Pekką Himanenem, których najnowsza rzecz, „Reconceptualizing Development in the Global Information Age”, jest próbą syntezy i propozycją nowego, inkluzywnego ładu społeczno-polityczno-gospodarczego. Castells jest konsekwentny, wychodząc od prowadzonych od ponad trzech dekad badań nad transformacją postindustrialną buduje na swojej teorii informacjonalizmu i społeczeństwa sieciowego. Pekka Himanen, fiński filozof, pomaga mu analizy strukturalne uzupełnić o refleksję etyczną. W sumie powstaje ciekawa propozycja zarówno modernizacji państwa, jak i redefinicji polityki rozwojowej, by odpowiadała nowej strukturze społecznej.

Propozycja Castellsa i Himanena nie ma charakteru rewolucyjnego, może się pod nią podpisać liberał ze szkoły Johna Rawlsa, czytelnik Amartii Sena i Marthy Nussbaum, nie zawiodą się jednak też przedstawiciele lewicy, którym bliskie są skandynawskie rozwiązania społeczne. Niekontrowersyjność propozycji Castellsa i Himanena wynika z jej syntetycznego charakteru: widać za nią nie tylko wnioski z badań terenowych nad zmieniającym się społeczeństwem, lecz także ślady licznych lektur na nowo podejmujących takie kwestie, jak podmiotowość, godność, solidarność, dobro wspólne.

Castells i Himanen są optymistami i ciągle nie mają wątpliwości, że rozwój internetu miał i ma emancypacyjny, wzmacniający charakter, niezależnie od wszystkich patologii cyfrowego kapitalizmu (lektura innych książek Castellsa pokazuje, że jego optymizm nie jest optymizmem idioty, że doskonale zdaje sobie sprawę z mechanizmów funkcjonowania sieci, sam zresztą je przenikliwie odkrywa).

Z czego ów optymizm wynika? Właśnie z wiedzy, jaką mamy o współczesnym człowieku. Alain Touraine w monumentalnym „La Fin des sociétés” pokazuje, jak rozsypały się struktury społeczeństwa nowoczesnego, a na jego gruzach pojawiła się nowa, zindywidualizwana podmiotowość. Ta indywidualizacja nie musi oznaczać anomii, przeciwnie – może być najpełniejszym wyrazem ludzkiej godności i autonomii, z których wyłania się motywacja do działania w imię swojego i wspólnego dobra.

Bo z kolei idea dobra wspólnego, czy raczej wspólnotowego, po pracach Elinor Ostrom utraciła swój mistyczny, czy też ideologiczny narost. Commons, zasoby wspólne, nie są skazane na tragedię, jak jeszcze pół wieku temu pisał Garrett Hardin. Przeciwnie, zdolność do wspólnej troski o wspólne zasoby należy do „naturalnych” ludzkich zdolności.

Idea commons, jako komplementarna dla owej zindywidualizowanej podmiotowości, jest w ostatnim czasie mocno eksploatowana. Obok prac tak fundamentalnych, jak dzieła wspomnianej Ostrom, pojawiają się opracowania lekko szalone, wizjonerskie, jak Jeremy’ego Rifkina „The Zero Marginal Cost Society”, przedstawiające ideę „collaborative commons”, i polityczne, jak Pierre’a Dardota i Christiana Lavala „Commun”. Essai sur la révolution au XXIe siècle.

Jest w końcu też monumentalne dzieło Boba Jessopa i Ngai-Ling Sum „Towards Cultural Political Economy. Putting Culture in its Place in Political Economy”, doskonały wyraz „zwrotu kulturowego” w naukach społecznych, dzieło pokazujące – zgodnie z tradycją Antonio Gramsciego – że zmiana struktury wymaga zmiany kultury, że działanie i struktura społeczna są produktami procesu semiozy.

Najważniejsze, że wszystkie te opracowania ze sobą rozmawiają, widać za nimi wspólny korpus lektur tworzących już nie tylko wiedzę, ale i samowiedzę coraz szerszego kręgu nie tylko intelektualistów, lecz również aktywistów i ludzi wchodzących do polityki w nowy sposób: poprzez barykady Majdanu i placu Tahrir, poprzez ruchy miejskiej i ekologiczne, poprzez aktywizm w przestrzeni kultury.

Rewolucja nie jest potrzebna, bo już do niej doszło, tylko jeszcze nie okrzepła w nowe formy instytucjonalne. Tych nie da się zaprojektować, będą wynikiem długich eksperymentów.

Oczywiście establishmenty i grupy interesów starego ładu będą blokować zmianę, ale ludzie tacy jak Juncker to już przeszłość, a nie przyszłość. Oni się nie zmienią, ale niemal wszystko już się zmieniło, a efekty tej zmiany coraz szybciej zaczną się uobecniać.