Dlaczego/po co istnieją małe miasta?

Tytułowe pytanie ciążyło nad pierwszym dniem Kongresu Kultury Małych i Średnich Miast, jaki rozpoczął się wczoraj w Radomsku. Odpowiedź najprostsza jest tautologią – skoro istnieją, są potrzebne, więc istnieją. Regionalista profesor Grzegorz Gorzelak powiedziałby, że pełnią ważne funkcje w układzie terytorialnym kraju: są lokalnymi centrami skupiającymi funkcje zarządcze, edukacyjne, kulturalne i oczywiście gospodarcze.

Z ostatnimi często najsłabiej, gdy po 1989 r. upadł stary przemysł, a w jego miejsce nie udało się wprowadzić nowych inicjatyw. Niemniej mimo rosnącego znaczenia metropolii mniejsze ośrodki także nie tracą na znaczeniu, bo – jak przekonuje z kolei Mario Polese – mogą pełnić funkcje, jakich w metropoliach podejmować się nie opłaca: produkcja, wiele rodzajów usług materialnych. Radomszczański Kongres poświęcony był jednak kulturze. No właśnie, jak dziś wygląda polska kultura obserwowana z perspektywy tzw. prowincji?

Jeśli zajrzeć w oficjalne statystyki uczestnictwa w kulturze, jest coraz gorzej. Raport Eurobarometru z 2013 r. „Cultural Acces and Participation” zwraca uwagę, że w Polsce i na Węgrzech nastąpił bezprecedensowy spadek (od poprzedniego raportu z 2007 r.) uczestnictwa w kulturze mierzonego uczestnictwem w takich praktykach, jak czytelnictwo, wizyty w teatrze, kinie, muzeum, filharmonii. Choć są od nas gorsi, to jednak zastanowienia wymaga dynamika negatywnej (w ramach przyjętych kryteriów) zmiany. Interpretacja najprostsza, w ramach nowoczesnej ramy interpretacyjnej – społeczeństwo ulega kulturowej proletaryzacji, skoro nawet 1/3 osób z wyższym wykształceniem nie miała w ciągu roku kontaktu z książką (to już dane Biblioteki Narodowej).

A może do Polski i Polaków nie pasuje nowoczesna rama interpretacyjna? Może po prostu nigdy nie byliśmy nowocześni, apogeum modernizacji w modelu autorytarnym był PRL, kiedy statystyki uczestnictwa rosły z każdym autobusem z żołnierzami i pracownikami PGR dowożonymi do teatrów. Po 1989 r. państwo zrezygnowało z takich form edukacji kulturalnej, w ramach reformy systemu edukacji z 1999 r. zrezygnowało z edukacji kulturalnej w ogóle (teraz mozolnie do tematu wraca).

Cienka powłoka nowoczesności skruszyła się, jeździmy już, owszem, autostradami, ale w sensie kulturowym wracamy do ludowych, chłopskich korzeni. Polskie życie kulturalne ma w coraz większym stopniu charakter wernakularny, odwołuje się do elementarnych praktyk kulturowych: rodzinno-sąsiedzkie biesiady, festyno-odpusty oraz ich ponowoczesne odmiany cyfrowe uprawiane przez sieciowy lud.

Źle to czy dobrze? Wśród socjologów kultury i antropologów zdania są podzielone. Wspomniane nowoczesne formy uczestnictwa związane były z modelem społecznym i hierarchiami, jakich już nie ma. W imię jakich racji zmuszać ludzi do chodzenia do opery lub teatru? Czy kultura powinna być przestrzenią normatywnego przymusu czy wolności? Uczestnicy radomszczańskiego Kongresu nie mieli raczej wątpliwości, że nie wszystkie formy uczestnictwa w kulturze są równe. Dostrzegali też jednak, że społeczeństwo się zmieniło i nawet przedstawiciele tzw. elit nie czują już przymusu legitymizowania swojego statusu przez uczestnictwo w bardziej wyrafinowanych formach kultury. Widać to nie tylko na prowincji, również w polskich metropoliach następuje rozbrat między elitą kulturalną i akademicką – na premierach teatralnych coraz mniej uniwersyteckiej profesury goniącej za swoimi sprawami. Trzeba przekonywać i konkurować z mnogością oferty.

Okazuje się jednak, że są miejsca, również na owej prowincji, gdzie walka na kulturalnym froncie nie ustaje, toczy się na nim hybrydowa wojna różnych form i modeli uczestnictwa, nowoczesność ściera się z przed i ponowoczesnością. Warto przejechać się do Radomska, żeby zobaczyć, że prawda statystyk odbiega od realnego życia. To zaskakuje, bo umyka normom. Czyż jednak istota kultury nie kryje się w tej żywiołowości? Z niecierpliwością czekam na wyniki badań nad praktykami kulturowymi klas ludowych, jakie mają ukazać się w ciągu kilku tygodni.