Szczyt klimatyczny w Warszawie: sukces czy klęska?

Tytuł, jako alternatywa nie sugeruje odpowiedzi, pokazuje wszakże problem. W piątek rano wielu czytelników prasy polskiej i zagranicznej mogło się dowiedzieć, że konferencja COP19, czyli Szczyt Klimatyczny ONZ zakończył się fiaskiem i klęską. Zadecydować o tym miała czwartkowa demonstracja organizacji pozarządowych, które zbiorowo opuściły obrady. Tyle tylko, że pozostali delegaci, również słynny już Filipińczyk Yeb Sano, bo dla nich szczyt tak na prawdę dopiero się zaczynał – bo najważniejszy jest ostatni dzień.

Organizacje pozarządowe w spektakularnym geście zyskały uwagę mediów, w istocie jednak popełniły strategiczny błąd. Szczyt nie zakończył się klęską, przeciwnie – po blisko 40-godzinnych, nieustannych negocjacjach zostały przyjęte wszystkie zaplanowane dokumenty i został otwarty proces prac nad nowym międzynarodowym porozumieniem, które ma być przyjęte w Paryżu w 2015 r. Oczywiście, można krzywić się, że zaakceptowane przez 194 państwa-strony konwencji UNFCCC są bez ambicji, bo nie zakładają, że od jutra emisje C02 zmaleją o 100 proc., a na drodze do tego wielkiego celu jeszcze dziś zamkniemy polskie elektrownie. Można też popatrzeć na teksty porozumień inaczej, jako proces zmiany geopolitycznej rzeczywistości – usunięty został podział, tzw. firewall na kraje rozwinięte i rozwijające się, który obowiązywał w ramach Protokołu z Kioto. Bogaci mieli „commitmenst”, biedniejsi „actions”. To właśnie spowodowało, że Kioto zakończyło się fiaskiem – globalne porozumienie ma sens wówczas, gdy włącza wszystkich, choć oczywiście różnicuje w adekwatny si sprawiedliwy sposób zobowiązania. Sukces Warszawy polega na tym, że nowe porozumienie dotyczyć będzie wszystkich, bez firewalla.

Alferdo Sirkis, legendarny brazylijski rewolucjonista przyjechał do Warszawy (Sirkis ma polskie korzenie, jego dziadek zginął w Katyniu) w ramach oficjalnej delegacji (jest parlamentarzystą). Zgodziliśmy się, komentując przebieg COP19, że to szczyt bardzo niskich oczekiwań – ciągle nad ONZ-owskim procesem ciąży trauma Kopenhaga, kiedy w 2009 nadmierne ambicje Unii Europejskiej i brak wyczucia zmieniającego się kontekstu geopolitycznego doprowadziły do spektakularnej klęski. Europa nie straciła swoich ambicji ale podczas COP nie ma zbyt wielu okazji żeby się wykazać, ginie przytłoczona aktywnością grupy G77 plus Chiny, czy grupy Umbrella. Obniżenie więc oczekiwań to jedyny sposób na uratowanie procesu ONZ. Po co? Ktoś może zapytać. Po to, żeby był platformą do porozumiewania się między stronami, umożliwiającą załatwianie konkretnych spraw, jak system ochrony lasów tropikalnych REDD+, od wczoraj istniejącym formalnie i pod nazwą Warsaw Framework for REDD Plus.

Jak jednak zauważył Sirkis, sam proces ONZ nie wystarczy, potrzebne są działania państw i organizacji. Czy spektakularne gesty, jak czwartkowa demonstracja to wyraz takich działań, czy raczej autyzmu coraz bardziej sprofesjonalizowanego sektora pozarządowego? Ci co wyszli zaoszczędzili sobie przynajmniej widoku podziękowań i gratulacji, jakie Marcin Korolec, znienawidzona przez nich marionetka lobby węglowo-energetycznego zbierał od delegatów z Fidżi, Wenezueli, Australii, USA, Rosji, nie zabrakło Yeba Sano, a nawet Connie Hedegaard, unijnej komisarz ds. klimatu, za konferencyjny sukces. Bo rzeczywiście, te gratulacje mu się należały, niezależnie od oceny w roli ministra środowiska (którą zresztą stracił w środę). Ja z kolei dziękuję polskiej ekipie na COP19 za niestrudzone tłumaczenie szczegółów niezwykle zawiłego procesu negocjacyjnego.

Przyglądałem bezpośrednio się piątkowo-sobotnim negocjacjom – to najciekawsze nieprzespane 40 godzin, przyspieszony kurs złożoności świata. Szkoda, że praktycznie nieobecny w polskich mediach. W sumie, tyle innych ciekawych rzeczy dzieje się na mieście…