Solidarność i Sierpień, mit i rzeczywistość

Wczoraj wybrałem się do Gdańska. W Dworze Artusa krzepła nowa tradycja – po raz trzeci Europejskie Centrum Solidarności wręczało Medal Wdzięczności osobom, które czynem wsparły walkę. W tym roku nagrodzeni zostali: Francoise Breton-Baluka, Chris Niedenthal i Francesco Catalluccio (o Niedanthalu i jego wystawie w CSW Łaźnia niedawno pisałem – jest tu ujęcie wideo, w którym opowiada o słynnym zdjęciu „Czas Apokalipsy” z początku stanu wojennego). Miła impreza, które nie zepsuł nawet wykład Guy Sormana, znakomicie natomiast oprawiła Schola Cantorum Gedanensis. Minęły 33 lata i o solidarności oraz Solidarności zamiast łatwiej, mówi się coraz trudniej.

Dlaczego trudniej, to pewno pokaże dzisiejszy dzień i to, co będzie się wydarzy (lub nie) pod Stocznią (to znaczy jej ruinami zamienianymi w Młode Miasto Gdańsk). Historyczny znaczek i logo przylgnęło do organizacji, która z samym Sierpniem ma już niewiele wspólnego, a już na pewno nie ma prawa do monopolizowania pamięci. Ale nie tylko obecny NSZZ chciałby być jedynym spadkobiercą, proces dziejowy dziwnie sprawił, że z tej najciekawszej w polskiej historii opowieści powypadali różni aktorzy. Niebawem ukaże się przekład książki Shany Penn o kobietach Solidarności. Amerykańska autorka nie ma wątpliwości, że nie do niczego by nie doszło, i w Sierpniu, i później, gdyby nie udział kobiet. Z czasem ich rola, z wyjątkiem tylko nielicznych, jak Anna Walentynowicz została zredukowana  w pamięci do roli żon bohaterów i zaparzarek kawy/herbaty.

W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” za problem Solidarności i pamięci bierze się w bardzo ciekawym tekście „Wałęsa, Jezus, Neo” Jacek Wasilewski, specjalizujący w badaniu dyskursu publicznego (polecam jego książkę „Opowieści o Polsce. Retoryka narracji”). Wasilewski pokazuje, jak najważniejszy moment współczesnej polskiej historii przekształcił się w mit:

Opowiadana współcześnie historia polskiego Sierpnia z Wałęsą w roli głównej zaczyna mieć więcej wspólnego z opowieścią religijną niż z rzeczywistością…

Dla niemal dwóch trzecich Polaków powstanie „Solidarności” było wydarzeniem przełomowym. Zarazem w świadomości młodych Polaków coraz częściej jedynymi postaciami, o których można z całą pewnością powiedzieć, że brały udział w tej historii, są Jaruzelski i Wałęsa.

W rocznicowych materiałach telewizyjnych zobaczymy jak zwykle niesionego na rękach bądź przemawiającego Wałęsę, zaraz potem Jaruzelskiego zapowiadającego stan wojenny, Okrągły Stół i wybory ’89. Ale to powoduje również, że nasza historia dla coraz większych rzesz młodych Polaków staje się zmaganiem na wzór Lorda Vadera i Luke’a Skywalkera. Brak tylko bohaterskiej pięknej Lei, bo mit ten jest typowo patriarchalny.

Z mitem walczyć trudno, bo czerpie siłę, mit i jego wyznawcy z powtarzania, a nie z problematyzacji. Im więc większe nań ataki, tym większa obrona świętego tekstu. Zobaczymy, co się stanie po otarciu Europejskiego Centrum Solidarności wraz z wystawą historyczną, która wszakże nie ma mitologizować.

Nie tylko jednak mitologizacja powoduje problem z opowieścią o Saolidarności. Inny wymiar kłopotu ujawnił Guy Sorman, francuski nudziarz jeżdżący po świecie z nieświeżymi intelektualnymi kotletami. Fajnie, kiedy mówi, żeby Gdańsk uczynić, obok Strasburga, Brukseli i Frankfurtu stolicą Europy odpowiedzialną za kwestie solidarności społecznej. Problem w tym, jak pisze Zygmunt Bauman, że „współczesny świat dla solidarności jest niegościnny”:

… w naszej przynajmniej części świata rutyna codzienna, mówiąc najoględniej, jest dla solidarności niegościnna. Jest taką dziś, choć bynajmniej nie zawsze taką była. Społeczeństwo producentów kształtowane u zarania ery nowoczesnej było wszak istną fabryką solidarności. Składały się na to krzepa i gęstość międzyludzkich więzi i naoczność międzyludzkich współzależności. Pouczało o solidarności ludzkiego losu i skłaniało do zwierania szeregów i marszu noga w nogę wiele aspektów ówczesnego bytu: stłoczenie robotniczych zastępów w murach fabrycznych, jednolitość regulowanej zegarem i narzucanej przez taśmę montażową pracowniczej rutyny, wszechobecność wścibskiego nadzoru i szablonowość dyscyplinarnych wymogów. Pouczało też o niej przekonanie obu stron klasowego przedziału, zarządców w tejże mierze, co i zarządzanych, o nieuchronności i wiecznym trwaniu wzajemnego uzależnienia, a więc o sensowności dopracowania się trwałego modus covivendi i zgody na samoograniczenia, jakich jego kompromisowość nieuniknienie wymagała. O korzyściach z solidarności pouczała praktyka związków zawodowych, przetargów i negocjacji zbiorowych, zbiorowych umów o pracę, spółdzielczości wytwórczej, spożywczej czy mieszkaniowej, przelicznych odmian bractw i kas pomocy wzajemnej. Do solidarności wdrażała logika narodobudownictwa w ramach terytorialnie określonej suwerenności władz państwowych. Wreszcie powolne, lecz nieustępliwe rozrastanie się instytucji państwa socjalnego (welfare state, Sozialstaat, état providence) unaoczniało wspólnotową, na postulacie i doświadczeniu solidarności opartą, naturę ludzkiego współżycia.

Nasze do gruntu zindywidualizowane („późnonowoczesne”, jak się je dziś często, lecz bezpodstawnie określa) społeczeństwo konsumentów jest –  przeciwnie  –  nie solidarności fabryką, lecz wzajemnej podejrzliwości i konkurencji. Produktem ubocznym, ale nader dla owej fabryki pospolitym, jest dewaluacja solidarności ludzkiej: odmowa czy zanegowanie jej użyteczności w staraniach o spełnienie osobistych pragnień i powodzenie osobistych zamiarów. Dewaluacja solidarności tkwi korzeniami w uwiądzie troski o dobro pospólne i jakość społeczeństwa, w którym życie jednostki się toczy.

Sorman tego wymiaru zmiany nie dostrzega, radośnie bredzi o kreatywnej destrukcji, która wiązać się musi z „nieuchronnymi kosztami ludzkimi i cierpieniami”. Ale to już mówili bolszewicy Rosjanom w 1917 r. obiecując raj na ziemi. I podobnie mówili, ci którzy z tego raju po 1989 r. nas wyprowadzali (uwaga dla Czytelników: w tym miejscu nastąpiła mała korekta tekstu uwzględniająca dyskusję z narciarzem2). Solidarność jako zasada życia społecznego polegała zaś na tym, żeby systemowo, a nie tylko z łaski wygranych, zajmować się przegranymi poprzez instytucje dystrybucji uznania i sprawiedliwości społecznej. Gdy nie ma świeżego projektu społeczno-politycznego, który obudowałby pojęcie solidarności nowym ciałem, pozostaje tylko mit.