Czas kongresów: Kongres Polskiej Edukacji

Mamy czas kongresów, w piątek zaczęły kobiety, dziś ma być Kongres Lewicy, a wczoraj rozpoczął się Kongres Polskiej Edukacji. Organizowany przez Instytut Badań Edukacyjnych i firmowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej nie obiecywał zbyt wiele lub raczej, że podobnie jak pierwsza edycja stanie się okazją do chwalenia osiągnięć partii i rządu na polu oświaty. Oficjalny, zdominowany przez ministrów początek trochę w tym kierunku zmierzał. Potem jednak zaczęła się prawdziwa, dobra i ciekawa dyskusja. Ja wybrałem panel o nierównościach – temat chyba po raz pierwszy podjęty w Polsce podczas takiego wydarzenia. Nie zawiodłem się.

Dyskusję rozpoczął Mikołaj Herbst z IBE, nakreślając kontekst – nierówności edukacyjne w Polsce mają dwojaki charakter, jedne wynikają z długiego trwania struktur społecznych, inne powstają na skutek aktualnych polityk. Pytanie, czy reforma systemu edukacyjnego – z pierwszym aktem po 1989 r., a potem od 1999 r. niweluje skutki historii, czy przeciwnie sprzyja pogłębieniu nierówności. Na to pytanie odpowiedział prof. Roman Dolata, pokazując że zróżnicowanie polskiego systemu edukacyjnego rośnie. Wprowadzenie gimnazjów, choć miało być inaczej, wprowadziło próg selekcyjny po 6 klasie szkoły podstawowej. I od początku gimnazjów, najlepiej w dużych miastach widać, że coraz bardziej się one różnicują, na lepsze i gorsze. Początkowo wszystkie były stosunkowo podobne, dochodziło ewentualni do wewnętrznej selekcji na klasy słabsze i gorsze, teraz jednak wyraźnie widać, że w mieście takim jak Szczecin różnice osiągnięć uczniów między gimnazjami sięgają ponad 40 proc. Co najważniejsze, widać że ta różnica nie jest aż tak bardzo zasługą samych gimnazjów – zróżnicowanie następuje w chwili naboru, kiedy już kształtuje się różnica na poziomie 37 proc. Po prostu dobre gimnazjum jest dobre, bo ma od początku dobrych uczniów.

Mechanizm różnicowania tłumaczył Mirosław Sielatycki, wicedyrektor Biura Edukacji Warszawy: zarządzanie systemem edukacyjnym na poziomie miejskim to dziś wyścig z aspiracjami klasy średniej. Realizuje ona swoją wizję solidarności społecznej: chcemy być razem z podobnymi sobie, więc robimy wszystko żeby nasze dzieci uczyły się w towarzystwie podobnych sobie dzieci. Jednym z instrumentów osiągania tego celu jest oczywiście szkolnictwo niepubliczne. Ciekawsze jednak zjawisko polega na przejmowaniu systemu publicznego – doskonałym narzędziem „kolonizowania” szkół publicznych jest idea gimnazjum dwujęzycznego. Wystarczy na wejściu do szkoły zorganizować egzamin językowy, żeby uporządkować rzeczywistość wg własnych oczekiwań. W rezultacie na jednej ulicy mogą znajdować się dwa gimnazja publiczne, rejonowe i dwujęzyczne o przeciwstawnych osiągnięciach edukacyjnych uczniów.

Inną, dramatyczną ilustrację de facto wykluczenia społecznego przedstawiła Dorota Rybarska-Jarosz, dyrektorka Regionalnego Ośrodka Polityki Społecznej Urzędu Marszałkowskiego Województwa Zachodniopomorskiego. Na terenie województwa znajduje się 500 miejscowości po PGR-owskich, dzieci trzeba dowozić do szkoły nawet 20 km. Wiele z nich wymaga dożywania, na wsparcie rodzin w nauce nie mają co liczyć – to ich rodzice wymagają pomocy społecznej. W takiej sytuacji można zapomnieć o realizacji programu szkolnego. Tu potrzebna jest interwencja społeczna, pomoc w odzyskaniu przez dzieci i ich najbliższe środowisko podmiotowości i sprawczości. Niestety, największa mizeria występuje w najbiedniejszych gminach, które nie mają zasobów, żeby aktywnie walczyć z biedą i wykluczeniem. Potrzebne są nowe instrumenty, jak choćby specjalny sposób kształcenia nauczycieli. Bo nawet w takich warunkach można osiągać bardzo dobre wyniki, jeśli innowacyjnie podchodzi się do swoich zadań i łączy edukację z animacją społeczną. Dowodem szkoła w Radowie Małym. Ale potrzebne jest systemowe wsparcie.
Czy jednak zróżnicowanie edukacyjne, związane ewidentnie ze zróżnicowaniem społeczno-ekonomicznym jest złe, czy trzeba po prostu z nim się pogodzić, jako naturalnym efektem różnic między ludźmi? Przedstawiciel MEN najwyraźniej nie miał zdania, bo rozpoczął swą wypowiedź w skrócie mniej więcej tak: jeśli nierówności są dobre, to dobrze że rosną; jeśli są niedobre, to niedobrze, że rosną. I popatrzył na prof. Dolatę licząc, że ten mierząc naukowo i patrząc odpowie w sposób obiektywny na pytanie. Niestety, odpowiedzi nie dostarczy nauka – kwestia nierówności to sprawa modelu społecznego, a więc rzecz czysto polityczna, zauważył prof. Tomasz Szkudlarek. Dotychczas nie odbyliśmy takiej dyskusji w Polsce, zwłaszcza w odniesieniu do systemu edukacji. Jakiego ładu chcemy: konserwatywno-liberalnego, w którym zróżnicowanie, nawet jeśli rośnie uznaje się za naturalne, jednak oczekuje od elit/ klas wyższych odpowiedzialności za gorzej usytuowanych (choćby prze zaangażowanie w filantropię)? Socjaldemokratycznego polegającego na redystrybucji i aktywnym wyrównywaniu szans? Czy pseudoliberalnego, w którym klasa wyższa i średnia zagrania wszystko, nie troszcząc się o społeczną całość? Trzeba tylko pamiętać, że wariant trzeci nieuchronnie w dłuższej perspektywie prowadzić musi do rozpadu społeczeństwa na zamknięte enklawy, żyjące w ciągłym stanie zimnej wojny domowej co jakiś czas wybuchającej gorącym płomieniem.

Okazuje się więc, że stawka jest wysoka. System edukacyjny w Polsce aktywnie uczestniczy w budowie klasowej struktury społecznej i jej utrwalaniu, a proces ten trwa już od wielu lat. Dobrze, że w końcu zaczynamy o nim publicznie mówić nie tylko na akademickich seminariach i na spotkaniach Krytyki Politycznej, lecz podczas oficjalnego Kongresu Edukacji.